sobota, 10 lutego 2018

Od Hedy

 Wokół mnie panowała zupełna ciemność. Krople wody spadające z sufitu, które głośno uderzały o posadzkę, tworząc echo, nie pozwalały mi się skupić. Gryzłam się z własnymi myślami, wrzeszcząc w głowie, że potrzebuję snu. To jedyne, czego potrzebuję. Wyciągnęłam rękę w górę i złapałam w palce sznurek, po czym pociągnęłam go do siebie, sprawiając, że wisząca pod sufitem żarówka rozbłysła jasnym blaskiem. Ostatnio obowiązki stanowiły jedyny fundament moich dni. Brakło mi czasu na dalszą eksplorację terenów; na coś, co dawało ukojenie moim nerwom i oddzielało mnie od wszelkich formalności. Uświadomiłam sobie szybko, że cisza dookoła mnie zostaje stopniowo rozdzierana. Za drzwiami tupały ludzkie stopy i przeganiały one milczenie spomiędzy zimnych ścian jaskiń. Mimo wszystkich ukłuć nienawiści, wiedziałam, że nie znalazłabym lepszego miejsca, w którym mogłabym utrzymać bezpieczeństwo ludzi we własnych rękach. Coraz częściej jednak przyłapywałam się na tym, iż to na Pogorzelisku odczuwam prawdziwą wolność i swobodę.
   Dźwignęłam się na nogi i opuściłam skrzypiące, stare łóżko, które dotąd uginało się pod moim ciężarem. W półcieniu dostrzegłam mojego przyjaciela, spoczywającego na najwyższej półce, po czym rzuciłam mu znużone spojrzenie. Jak zwykle George nie miał mi zbyt wiele do powiedzenia – był cholerną czaszką. Odkąd znalazłam go pod ruinami monopolowego, towarzyszy mi bez przerwy, ukryty w niedużej, zaniedbanej odrobinę torbie.
   - Pakuj się. – Postąpiłam parę kroków do George'a i ruchem ręki zgarnęłam go do torby niżej. Wleciał tam bezwładnie. – Musiał być z ciebie przystojniak za życia.
   Zabrawszy manatki, wyszłam na korytarz, od którego biło te cudowne zimno w odróżnieniu od istnego paleniska, jakim jest świat na zewnątrz. Oprócz naturalnej opalenizny, nie nabawisz się tam niczego innego. Chyba że jakiegoś syfu od Poparzeńców. Przekręciłam głowę w kierunku źródła cichego tupania i przyłapałam gościa, którego imienia nie szczególnie pamiętałam. Na końcu długiego korytarza zatrzymała się jego sylwetka oświetlona lampą na baterie słoneczne – zatem mieliśmy ich od cholery!
   - Hej, ty tam… zapomniałam imienia. – Machnęłam ręką z niezbyt wyraźnym wyrazem twarzy. Skupił na mnie swoją cenną uwagę i szybko zrozumiał, że ma podejść bliżej.
   - Tak, pani Creswell? – rzucił mi przestraszone spojrzenie, próbujące ukryć się pod spuszczoną odrobinę głową. Czy ja jestem straszna?
   - Nie miałeś czasami amunicji do wykonania? Zamiast tego łazisz jak jakiś złodziej po korytarzach i budzisz innych… – Moja poważna twarz ujawniła się tylko po to, żeby po chwili zmienić się w krzywy uśmiech. – Staraj się poruszać trochę ciszej. Leć tam gdzie miałeś lecieć, tylko sobie nóg nie połam! – Klepnęłam przestraszonego nastolatka w ramię na odchodnym. Poczułam jak wzdryga się niczym krowa jadąca na rzeź.
   - Jasne. – Odwracał się powoli w przeciwnym kierunku, lecz nagły zryw z powrotem zwrócił go do mnie. – Przy wyjściu z Esylum powstały jakieś zamieszki. Dwóch biegaczy nie wróciło w odpowiedniej porze.
   Jego poważny wzrok zmusił mnie do westchnienia. Nie miałam ani chęci, ani ochoty na to, żeby rozwiązywać konflikty, aczkolwiek każdy lider potrafi się z tym doskonale kryć. Wyminęłam chłopaka sprawnym ruchem, ścierając się z jego ramieniem, i twardo ruszyłam przed siebie. Pokonałam niemający końca schemat rozległych korytarzy, jakby znając go na pamięć. Cieszyłam się zimnem, jakie oddawały kamienne ściany, tak długo jak tylko mogłam, gdyż spotkanie się ponownie z okropnym żarem budziło we mnie tylko zmęczenie. Stłumione w ostatnim tunelu głosy zaczynały zakłócać ciszę, mieszając się. Przed sobą ujrzałam parę dyskutujących osób, które nie zamierzały poprzestać na spokojnej rozmowie.
   - Hej, hej, hej. – Echo mojego głosu natychmiast przeszyło powietrze i rozbiegło się po całym korytarzu. Trzy powtórzenia tego słowa oznaczały nic innego, jak ostrzeżenie, a ten kto mnie znał, wiedział, że jestem konsekwentna. – Jak się kłócicie, to trzeba było mnie wcześniej zawołać. Dołączyłabym się. Lubię dyskutować.
   - Dwóch biegaczy miało być równą godzinę temu, a słońce zachodzi. W nocy jest najgorzej, wszyscy to wiemy… – odezwał się spanikowany blondyn, jego też nie kojarzyłam. W ślad za nim poszła drobna dziewczyna, Lana, tutejsza medyczka.
   - Musimy im pomóc!
   - Nie będziemy nikogo narażać, bo nocą w mieście kręcą się większe grupki tych sukinkotów niż za dnia. Wy poczekacie do rana, a ja przejdę się najwyżej sama – mówiłam tak, jakbym właśnie określiła pogodę na zewnątrz.
   Twarze tych paru ludzi kompletnie skamieniały. Jednakże ja nie czułam niczego innego jak nudną obojętność. Znajomość terenu w pełni podbudowywała moją pewność siebie i byłam przekonana, że tym razem zadzieje się coś, co zburzy moją rutynę. Gestem dłoni rozkazałam rozejść się zebranym, którzy natychmiast opuścili miejsce zgromadzenia. Zewsząd powrócił do mnie pozorny spokój, przygotowujący mnie do wypuszczenia się poza bezpieczną strefę. Poprawiłam torbę na ramieniu i bez żadnych zbędności powiodłam za ciepłą poświatą światła, wylewającą się z wyjścia na zewnątrz. Potem momentalnie pochłonął mnie żar zachodu słońca. Mimo coraz bardziej zbliżającej się nocy, temperatura nie spadała ani na chwilę, nie pozwalając nam uwolnić się od morderczych warunków. Strażnicy zamknęli po mnie bramę, będącą częścią potężnej barykady – bo przecież jakoś musieliśmy się bronić przed wtargnięciem Poparzeńców, a niezliczone ilości korytarzy nie zawsze będą przynosić nam szczęście.
   - George, gotowy trochę pobiegać po ruinach? – Uśmiechnęłam się sama do siebie i poklepałam bok torby, dokładnie wykrywając pod dłonią kształt twardej kości ciemieniowej. Z każdym krokiem coraz bardziej oddalałam się od bezpiecznej strefy, a moja skóra oraz ubranie skąpały się w ciepłych barwach zachodzącego słońca. Niebo, częściowo malowane odcieniami granatu, zwiastowało jeszcze bliższe nadejście nocy niż wcześniej. Miałam zatem mniej czasu na to, by znaleźć i biegaczy, i schronienie. Ale z drugiej strony oni głupi nie są. Wiedzą dobrze, że schronienie jest priorytetem.
   Minęło już znacznie więcej czasu. Wraz ze znikającymi ostatnimi promieniami słońca, moje poczucie bezpieczeństwa odpływało. Szukałam śladów, czegokolwiek, co naprowadziłoby mnie na szlak, którym podążali biegacze, ale na ustalonej trasie nie było nawet żadnych Poparzeńców. Noc objawiła mi się w zupełnie niespotykanej tutaj ciszy.
   Nagle cały spokój przerwał spadający ze sterty gruzu kamień, a za nim kolejne. Spojrzałam tam i poczułam jak zbiera się we mnie zdenerwowanie, gdy czarna sylwetka świsnęła mi niedaleko przed oczami.
   - Wyjdź, świrze. – Uniosłam głos, a moją twarz przeciął uśmiech, który pośród cieni nie mógł się odznaczać. Starałam się wyjąć pistolet z torby jak najciszej, ale odbezpieczenie go z pewnością narobiło hałasu. – Wyjdź, jeśli chcesz świeżego mięska!
   Cofnęłam się do tyłu. Potem jeszcze krok i natychmiast poczułam, jak coś ciężkiego blokuje mi drogę. Odwróciłam się w tamtym kierunku, spojrzałam w dół, a widok krwi błyszczącej w świetle księżyca odebrał mi resztki poczucia bezpieczeństwa. Szkarłatna ciecz zaścielała nieruchome zwłoki, leżące na wznak. Rozległe obrażenia nie pozwoliły mi nawet odróżnić części ciała od siebie. Byłam przekonana, że oczy nie znajdowały się w odpowiednim miejscu.
   Biegacz nie żył. Został jeden, który walczył o przetrwanie, a ja nie wiedziałam nawet gdzie.

Daiki?

środa, 7 lutego 2018

Od Daiki'ego - CD Luciusa

Zaśmiałem się pod nosem, wyobrażając sobie jak bierze mnie na ręce i ciska o ścianę ze znajdującym się na niej włochatym potworem, jak to sam określił. Jednak strach przed lustrami wydawał mi się już nieco bardziej uzasadniony, jako że sam za nimi nie przepadałem: nie lubiłem tego jak wyglądam.
Popatrzyłem na Luciusa w dalszym ciągu bawiącego się moimi włosami: przypominał małe dziecko, które właśnie dostało ulubioną zabawkę i nie może się od niej oderwać. Wzruszyłem ramionami, pozwalając mu na to i przymrużyłem oczy: jego dotyk pomagał mi oderwać myśli od grzmotów czających się na zewnątrz. W pewnej chwili zorientowałem się nawet, że w momencie gdy oddalał dłoń, bezwiednie podążałem za nią, by kontynuował.
- Podoba ci się to, prawda? - zapytał z rozbawieniem, nie przestając gładzić mnie po głowie - To niezwykłe jak taka niewinna rzecz może okiełznać bestię.
Otrząsając się z dziwnego transu, głos bruneta dotarł wreszcie do mojej świadomości: niczym poparzony odsunąłem się od niego na odległość ramion.
- Już dobrze, nie masz się czego wstydzić. - starał się mnie przekonać, widząc zakłopotanie na mojej twarzy - Każdy człowiek potrzebuje czasem odrobiny czułości, to normalne. Nawet takie bezuczuciowe głazy jak ty.
Nie odpowiedziałem nic, zwyczajnie poczułem ogromne zażenowanie swoim zachowaniem. Doświadczyłem czegoś zupełnie nowego: przyjemnego i nie poprzedzonego bólem, jednak nie chciałem okazywać swoich słabości.
Rennges zdał sobie sprawę, iż na razie dalsze starania nawiązania ze mną konwersacji spełzną na niczym. Ponownie zdjął swoją marynarkę z ramion, posługując się nią jako poduszką, po czym ułożył się wygodnie na ziemi zamykając oczy. Najwyraźniej uznał, że z mojej strony chwilowo nic mu nie grozi, więc pozwolił sobie na odrobinę nieuwagi. Niezbyt rozsądne zważając na fakt z kim się tutaj znajdował, ale chyba mogłem uznać, iż mi ufa. Postanowiłem potrzymać niezapowiedzianą wartę.

[...]

Nawet nie wiem kiedy odpłynąłem. Obudziłem się oparty o jedną ze ścian tuż obok drzwi wejściowych. Rozejrzałem się leniwie po pokoju: nie dostrzegłem nigdzie Luciusa, tylko jego marynarka wciąż leżała na swoim dawnym miejscu. Czym prędzej zerwałem się na nogi, mając w głowie najgorsze scenariusze wyjaśniające przyczynę jego nieobecności.
Wyszedł gdzieś? Na pewno nie, przecież nie zostawiłby mnie.
Może musiał iść za potrzebą? To też odpada, tak dużo czasu to nie zajmuje.
Przeszukałem całe pomieszczenie, również za schodami, ponieważ budynek miał jeszcze jedno piętro. Mógłbym zawołać go po imieniu, lecz tym sposobem zwabiłbym tutaj Poparzeńców, a dzisiaj wyjątkowo nie miałem ochoty na walkę. Wtem znajomy krzyk dotarł do moich uszu, dobiegając z góry niczym piorun z nieba, mrożąc mi krew w żyłach. Prawie przewracając się na stopniach, ujrzałem bruneta przygniecionego przez jednego z zarażonych, który z dziką furią starał się dosięgnąć szyję mojego towarzysza, głośno kłapiąc przy tym zębami. W sekundzie zalała mnie fala wściekłości, gdy zamknąłem dłoń na jego szmatach w żelaznym uścisku i jednym pewnym szarpnięciem oderwałem poczwarę od Renngesa. Brutalnie cisnąłem nią o ziemię, słysząc przy tym jak chrupią jej kości. Wydałem z siebie przeraźliwy ryk przypominający ich własny, na którego dźwięk Poparzeniec zaprzestał ataku wpatrując się we mnie swoimi martwymi, czarnymi ślepiami. Nie zdążył nawet poruszyć palcem, gdy podeszwa mojego buta z dziwacznym pluskiem rozgniotła mu głowę. Dla pewności wtarłem to wszystko z poniszczone panele wyścielające podłogę, na zakończenie spluwając na zwłoki.
Dopiero wtedy biorąc dwa głębokie oddechy które mnie uspokoiły, zdecydowałem odwrócić się w stronę Luciusa. Jego potargana, niegdyś biała koszula przesiąkała teraz krwią: przeniosłem spojrzenie na jego prawy obojczyk, z widniejącym na nim półksiężycu odbitych od ugryzienia zębów. Czym prędzej padłem na kolana obok chłopaka, obserwując powstałą ranę.
- Dziabnął cię. - stwierdziłem zrezygnowanym tonem - Przepraszam cię, Luciusie. To moja wina, że nie usłyszałem jak wchodzi do środka. Nie dotrzymałem swojej obietnicy. - spuściłem głowę, kierując zawiedzione spojrzenie ku dołowi.
Nie chciałem patrzeć mu w oczy. Miałem sobie za złe, że nie byłem dostatecznie uważny. Chciałem w jakiś sposób pomóc mu przetrwać, a teraz będę zmuszony patrzeć na jego przemianę. Dziwne uczucie rozczarowania szarpnęło moje serce, kiedy poczułem jego wzrok na sobie. Dłoń chłopaka spoczęła na moim ramieniu, ściskając go nieco. Uśmiechnął się lekko.
- Nic się nie stało, Daiki. Jestem odporny, więc ta rana nie powinna być dla mnie śmiertelna.
- Nieprawda! - strzepnąłem jego rękę i poderwałem się z klęczek - Przed tobą znałem trzech takich, którzy byli "odporni" na wirusa. A teraz szwendają się po świecie jako te ścierwa. - wskazałem na zwłoki na drugim końcu pokoju - Trzeba cię natychmiast stąd zabrać i odkazić ranę. W przeciwnym razie... - przerwałem, kiedy mój głos stał się dziwnie piskliwy, przesiąkając paniką.
Rennges przerwał moją przemowę: objął dłońmi moją twarz i przybliżył ją do siebie tak blisko, iż mogłem poczuć jego ciepły oddech owiewający moje policzki.
- Nic mi nie będzie, obiecuje. Złego diabli nie biorą, więc uspokój się proszę. Bardzo mi to teraz pomoże. - starał się, bym przyjął do wiadomości każde wymówione słowo.
Ton głosu miał poważny, nieco chłodny, jednak dziwnie uspokajający. Spojrzenie jego ciemnych oczu pochłaniało mnie niczym czarna dziura: wpatrując się w nie odnosiłem wrażenie, że czas się zatrzymał. Bezwiednie zerknąłem na jego zastygłe w bezruchu usta: przeleciało mi przez myśl jak to jest kogoś pocałować i czy właśnie takie uczucie towarzyszy człowiekowi przed nastaniem owej chwili. Zdawszy sobie sprawę, że prawie zadałem to pytanie na głos, zebrałem całą siłę woli i wreszcie oderwałem się od Renngesa. Tyle nowych przeżyć w ciągu jednego dnia najwyraźniej niezbyt dobrze mi służyło.
- Po prostu znajdźmy w mieście jakąś aptekę, trzeba to opatrzyć. - oznajmiłem odwracając się do niego plecami, by nie zauważył jak wielkie zakłopotanie pokryło moje oblicze. - Reszta zarażonych na pewno zdołała usłyszeć moje nawoływanie, a był to zew zwiastujący udane polowanie. Wkrótce zlecą się tutaj, by pożreć to ciało.
Bardzo ryzykowaliśmy wyprawą do centrum: z tego co mi wiadomo, nawet odpornych w zetknięciu z wirusem dopada bardzo wysoka gorączka, starająca się zwalczyć zakażenie. Nie miałem żadnej pewności czy cokolwiek uda nam się znaleźć, ale jeżeli nie spróbujemy, Lucius umrze wycieńczony gorączką, która uniemożliwi mu biegania oraz przemieszczanie się przez co stanie się łatwym łupem. Nie mogłem do tego dopuścić, miałem wobec niego dług wdzięczności: a jeżeli ktoś zdobył moją lojalność, byłem gotowy nawet zginąć, żeby osiągnąć cel.

<Lucius?>

Od Luciusa - CD Daiki'ego

Spojrzałem na niego zamglonym wzrokiem. Przez chwilą wyobraziłem sobie najgorsze możliwe wyglądy dla Ypsilo, przez co przeszły mnie dreszcze.
- Chciałem powiedzieć, że moja matka też zachorowała, ale była zbyt słaba. - chciałem dokończyć tamto zdanie, które przerwałem przez gulę w gardle. - Jednak przed śmiercią widziałem jak jej oczy wypadają z.. - wskazałem na twarz nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa - No z oczu. - dokończyłem w końcu nie wiedząc, jakiego słowa użyć. W końcu to nie jest normalne! - I z dziur zaczęła wypływać czarna maź. - zamknąłem oczy wzdrygając się. To jest ostatni obraz mojej matki, jaki zapamiętałem i który nie chcę mnie opuścić. To zabawne, jak wiele okropnych wspomnieć nie możemy zapomnieć, a te najpiękniejsze chwile ulatniają się w nie wiadomo jakim momencie. Otworzyłem oczy i spojrzałem na Daiki'ego, który uważnie mi się przyglądał.
- No ale racja, nie ma człowieka, który nie straciłby bliskiego przez pożogę - uśmiechnąłem się blado.
- Jaka była twoja matka? -
Odwróciłem głowę i spojrzałem w niewidzialny punkt. Była to najukochańsza osoba w moim życiu.
- Cudna - to słowo opisywało ją najlepiej. - Zawsze opanowana, która umiała postawić na swoim, ale niezwykle pomocna. No i zbyt opiekuńcza. - dodałem na koniec z cichym śmiechem przypominając sobie jej wzrok, kiedy znikałem na parę chwil bez jej wiedzy, albo kiedy wracałem zbyt późno. Te oczy zawsze mówiły jedno "Jak cię kiedyś złapię na szlajaniu się, gdzie nie powinieneś, osobiście cię spiorę."
- A twój ojciec? - zapytałem odwracając w jego kierunku wzrok. Chwilę milczał, aż w końcu wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia, co się z nim stało i gdzie może być. Może nie żyje, a może ukrywa się gdzieś - powoli pokiwałem głową.
- Ja swojego nie pamiętam. Też zachorował, miałem sześć lat, więc trudno mi było spamiętać chociażby jego twarz.
- Ja nie pamiętam matki przez wirusa. - na chwilę zamilkliśmy, kiedy piorun uderzył o dach budynku. Unieśliśmy głowy w przekonaniu, ze zaraz coś złego się stanie, ale on tylko się poruszył, trochę gruzu posypało się z sufitu i znowu wrócił do nieruchomej pozycji.
- Masz rodzeństwo? - zapytałem, gdy byłem pewny, ze góra nie zawali nam się na głowy. Znowu zamilkł, spojrzał w podłogę i zacisnął pięści.
- Miałem brata. Byliśmy ze sobą bardzo blisko, ale też umarł. - tylko ty powiedział. Pokiwałem głowę i przez chwilę się nie odzywałem.
- Też miałem, ale zniknął, nim się urodziłem. Matce kiedyś się wymsknęło, że uważa, iż go porwali. - Daiki spojrzał na mnie, ale ja tylko wzruszyłem ramionami.
Kolejne uderzenie, tym razem nie w dach, ale za drzwiami. Zatrzęsły się, ale mocno trzymał się w zawiasach. Ponownie zacząłem bawić się jego włosami. Biedak... żeby zachorować w swoje urodziny? To okropne! Czy ta choroba nie mogła sobie wybrać innego czasu? Albo innego wieku? Przecież utracenie wszystkiego w dniu urodzin... na samą myśl zaczynałem mu bardzo współczuć. A tym bardziej, ze wyzbył się wszelkich emocji. Mimo, iż przydaje się to w życiu, gdyż stajemy się silniejsi i odporniejsi na ból, to jednak życie bez radości, smutku, miłości... to tak, jakbyś był maszyną. Jesteś, bo jesteś, i tyle. A twoje życie jest okropnie nudne. Jestem ciekaw, czy gdyby nie cała ta apokalipsa, spotkałbym go. Jeśli tak, to pewnie nie siedzielibyśmy w przypadkowym budynku ze szczurami, czekając na koniec burzy, której pioruny dotykają samej ziemi, a... właśnie, co byśmy robili? Co za durne myślenie...
- Wiesz czego się boję? - zacząłem. Chłopak tylko mruknął, a ja zacząłem okręcać jego włos na swoim palcu. Były takie mięciutkie... - Luster - chłopak odwrócił w moją stronę głowę, ale nie puściłem go. Spojrzał na mnie zdziwiony i chyba nie dowierzał.
- Tak się da? - pokiwałem głową.
- Mam dziwne uczucie, że gdy podchodzę do lustra, zamiast swojego odbicia, zobaczę coś innego. Chociaż bardziej boje się tego, że moja odbicie zrobi coś, czego ja nie zrobiłem. Ale pająki i tak są gorsze. Gdybyś stał obok mnie, a zobaczyłbym to dziadostwo, pewnie bym tobą rzucił, byś go zgniótł.

<Daiki?>

Od Daiki'ego - CD Luciusa

Nie wiedziałem od czego zacząć, gdy zadawał mi kolejne pytania. Owszem, mogłem zamknąć temat i zabrać swoją historię do grobu. Ale czy jeszcze kiedykolwiek znajdzie się ktoś kto będzie chciał mnie wysłuchać? Ktoś komu będę mógł powiedzieć to co od lat ukrywałem tak starannie, że zacząłem brzydzić się uczuć?
Nigdy nie oczekiwałem, że ktoś się mną zainteresuje. A teraz? Siedzieliśmy uwięzieni w ledwo stojącym budynku służącym za liche schronienie. Lucius ani na chwilę nie przestawał bawić się moimi włosami, od czasu do czasu wplątywał w nie palce, by zebrać większą ich ilość. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem czyjegoś dotyku, nawet tak nikłego. Był jednak niezwykle kojący i uspokajał.
- Zaczęło się około dwóch lat temu. - zacząłem, próbując przypomnieć sobie niewyraźne wspomnienia - Wyprawiałem małe przyjęcie na swoje szesnaste urodziny. Gdy zaczęło się ściemniać, Poparzeńcy niepostrzeżenie przekroczyli najwyraźniej słabo strzeżone pogranicza bezpiecznej strefy. Jeden z nich rzucił się na mnie i ugryzł w ręke. - Uniosłem prawe przedramię, by pokazać mu wciąż widoczną bliznę po zębach - Gdybym wtedy instynktownie nie obronił twarzy, zapewne już bym jej nie miał.
Brunet słuchał z niezwykłym przejęciem, jego spojrzenie wręcz chłonęło moją postać, a uszy mój głos w miarę, gdy otrzymywał odpowiedź na wszystkie nurtujące go pytania. Przysunął się jeszcze bliżej, prawie we mnie wnikając: najwyraźniej chciał każde słowo usłyszeć wyraźnie.
- Zaraz po tym straciłem przytomność, a kiedy się obudziłem zrozumiałem czym się stałem. Ludzie przybyli na miejsce patrzyli na mnie z przerażeniem i obrzydzeniem. Nie próbowałem tłumaczyć, że to wciąż ja, a nie jeden z tych potworów, których tak bardzo się obawiają. Jednak nie dali mi dojść do słowa: nawet mój własny ojciec podniósł na mnie broń. - przerwałem na chwilę, ponieważ luka w pamięci dawała mi się we znaki. - Prowadziłem koczownicze życie aż do dzisiaj, jakiś czas temu postanowiłem dołączyć do Esylum: oni widzieli we mnie sprzymierzeńca, dostrzegli pozytywy płynące w posiadaniu w swoich szeregach osoby chorej. Nie miałem niczego do stracenia, więc zgodziłem się.
- Jakim sposobem dowiedziałeś się, że istnieje coś takiego jak amok? Zabiłeś przy tym kogoś ze swoich?
- Ze swoich na szczęście nie, bo posiadam umiejętność wyczuwania kiedy owy szał nadejdzie. Zazwyczaj tylko kilka sekund przed, lecz okazuje się to bezcenne, gdy to właśnie sekundy decydują o twoim przetrwaniu.
- Da się to w jakikolwiek sposób powstrzymać? No wiesz, żebym nie obawiał się zasnąć przy twoim boku.
- Absolutnej pewności nie mogę ci dać. - posłałem mu smutny uśmiech - Co prawda, już kilka razy udało mi się powstrzymać, jeżeli nie było to poprzedzone skrajnymi emocjami jak gniew czy ogromny głód lub pragnienie. Zresztą sam widziałeś.
Rennges szybko pokiwał głową w zrozumieniu, w jednej chwili przestał bawić się moimi włosami. Usiadł naprzeciwko, oplótł ręce wokół mojej szyi i oparł głowę o moje ramię.
- Może zabrzmi to głupio, ale współczuję ci. Nie wyobrażam sobie nie mieć nikogo, nie móc z nikim porozmawiać ani choćby się przytulić. To musi być naprawdę okropne.
- Samotność nie wybiera, poza tym zdążyłem się przyzwyczaić. Nie zdążyłem za to się przekonać czym jest prawdziwa miłość, dlatego udało mi się przetrwać. Również pojęcie przyjaciela dawno zniknęło z mojego słownika. Na tym świecie przy życiu nie pozostał już nikt dla mnie ważny, tak naprawdę żyję z dnia na dzień patrząc jak choroba zbiera kolejne żniwa.
Brunet bez słowa dziwnie zmarszczył brwi, po czym przygarnął do siebie moją dłoń. Od palców do nadgarstka skóra była normalna, później mięśnie pokrywały rękę aż do łokcia. Zaczął przejeżdżać palcami po każdej klamerce z osobna, jakby chcąc coś przez nie dojrzeć. Badał sytuację, a ja czułem, że szykuje się kolejne pytanie.
- Czy wszystkie Ypsilo mają takie same objawy choroby? W sensie, że skóra odchodzi im od ciała?
- Przez te dwa lata spotkałem tylko garstkę, wielu z nich zbyt pewnie czuła się w pobliżu ludzi, więc zostali rozstrzelani. Dlatego ja unikam większych miast w obawie przed podzieleniem ich losu. Muszę cię jednak zaskoczyć: u każdego choroba przebiega inaczej i mogę szczerze powiedzieć, że ze mną obeszła się nadzwyczaj łagodnie. Widywałem twarze tak zniekształcone, iż na samą myśl zbiera mi się na wymioty: okropne, powykręcane. Języki zwisały im z pysków, przerośnięte zęby nie mieściły się w szczęce i przebijały skórę na policzkach nadając zarażonemu wygląd zmutowanego dzika. Jeszcze innemu kończyny odpadały od korpusu lub wyrastały dodatkowe.
Kiedy skończyłem, brunet tylko zacisnął dłoń na materiale mojej koszulki. Odniosłem wrażenie jakby moje słowa sprawiały mu fizyczny ból, który starał się wytrzymać. Westchnąłem z ulgą kończąc opowieść, oparłem ręce na ziemi z zamiarem dźwignięcia się na nogi, lecz pewny chwyt towarzysza powstrzymał mnie od tego.
- Gdy zacząłem sobie to wszystko wyobrażać, zdałem sobie sprawę, że moja matka... - tutaj przerwał gwałtownie, jego ramiona zadrżały niespokojnie jakby zimny wiatr przeszył ciało Renngesa.
Nie zadawałem zbędnych pytań, domyśliłem się, że również i ona padła ofiarą Lecrimo. Położyłem dłoń na jego plecach i delikatnie przejechałem nią wzdłuż nich, chcąc dodać mu otuchy.
- Przykro mi to mówić, ale musisz się z tym pogodzić, Luciusie. Na tym świecie nie ma już ludzi, którzy nie przeżyli tragedii w postaci śmierci bliskiej osoby.
Ten chłopak coraz bardziej mnie zadziwiał: z jednej strony radosny i pomocny, z drugiej niezwykle wrażliwy: zupełnie nie pasował do teraźniejszego świata, nie zasłużył na los jaki go spotkał.
Ludzkie uczucia niewiele mnie obchodziły, ale on... on był inny. Potraktował mnie inaczej niż wszyscy inni dotychczas, a ja miałem swój honor.
- Może i ty zechcesz opowiedzieć mi nieco o sobie? Może dzięki temu zrobi ci się lepiej, poza tym... jeżeli już jesteśmy zdani na siebie to poznanie się nieco lepiej może potem okazać się bardzo przydatne. - próbowałem go przekonać, przemawiając doń łagodnym tonem.

<Lucius?>

poniedziałek, 5 lutego 2018

Od Luciusa - CD Daiki'ego

To była sekunda. Nie! Nawet krócej. To była tak miął jednostka czasu, że nawet nie dostrzegłem tego, iż wielki szok przeszedł po moim ciele, kiedy błyskawica walnęła tuż przede mną, a jej ładunki, które wylądowały w ziemi, przeszły na moje ciało, chociaż odleciałem na parę metrów do tyłu. Straciłem świadomość i czułem się jak we śnie, a dokładniej, to jakbym z zawiązanymi oczami pływał w wodzie pełnym węgorzy elektrycznych i każdy z nich dla zabawy trącał mnie ogonem, abym poczuł więcej. Nie mogłem się ruszyć, czułem się przywiązany do własnego ciała, a ładunki elektryczne ciągle dawały o sobie znać. Tak jakbym siedział w tych chmurach i każdy piorun najpierw przechodził przeze mnie, a potem dochodził na ziemię. Aż w końcu to okropne uczucie zaczynało słabnąć. Węgorzy było coraz mniej, uciekały, a liny, które trzymały mnie przy sobie, powoli puszczałem.
- O matko jedyna moja w niebie. - powiedziałem to szybko w ciągu sekundy i wstałem jak poparzony. Albo jakbym był maszyną i ktoś właśnie wcisnął guzik, po którym automatycznie podnosiłam się z ziemi i wypowiadałem jakże durną, szybką i niezrozumianą wypowiedź. Ładunki wyszły z mojego ciała pozostawiając po sobie jeszcze tiki, przez które gdy chciałem obejrzeć, gdzie leżę, wywoływały mocne machnięcie głową na boki. Złapałem się za kark, gdy poczułem chrupnięcie. Przekląłem. Tik przeniósł się na nogę.
- Nic ci nie jest? - usłyszałem znajomy głos. Kiedy cała adrenalina ze mnie zeszła, podniosłem głowę i spojrzałem na twarz z klamerkami. Lekko się uśmiechnąłem, ale zaraz ta mina mi zeszła, kiedy usłyszałem grzmoty i kolejne uderzenia piorunów. Wzdrygnąłem podwijając nogi.
- Gdzie jesteśmy? - zignorowałem jego pytanie. Mówiłem teraz szybko, jakby wstrząs dalej był ze mną. Nagle podszedł i usiadł obok.
- W jakimś budynku. Nie jestem pewny w jakim, ale jak na razie jesteśmy bezpieczni - odpowiedział spokojnie. Wziąłem dwa głębsze wdechy.
- A da się wyrzucić to "na razie?" - pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia gdzie się podziali wszyscy Poparzeńcy - westchnął.
Wszystko było w tej chwili możliwe, ale dużego wyboru nie mieliśmy: siedzimy i czekamy na śmierć, wychodzi na spotkanie z nią, czy idziemy szukać jej w budynku. Najlepiej zapowiada się pierwsza opcja. Oparłem się o ścianę plecami i ponownie wziąłem grom powietrza.
- Jak się czujesz? - zapytał. Uniosłem powieki spoglądając na niego.
- Jakbym wpadł do wody pełnej węgorzy - delikatnie się uśmiechnąłem, na co skinął. Także się oparł o ścianę. - Czyli czekamy, aż przejdzie? - skinął głową.
Westchnąłem. Siedzieliśmy na początku w ciszy, która stawała się coraz bardziej drażniąca. Aż piszczała w moich uszach! Dlatego instynktownie przybliżyłem się Daiki'ego, usiadłem po turecku w jego stronę i zacząłem bawić się jego włosami. Ten raptownie się ruszył i zabrał głowę, odwracając się w moją stronę.
- Co ty robisz? - zapytał zdziwiony. Ponownie chwyciłem rękami jego włosy.
- To mój fetysz, nie mogę się powstrzymać - wymruczałem i zacząłem się nimi ponownie bawić. Daiki wyglądał na nie tylko zdziwionego, ale też na takie, który nie wie co zrobić z tym faktem. Ja za to z uśmiechem zacząłem zaplatać mu warkoczyki.
- Reagujesz podobnie jak Lilyana, ale ona to zawsze chce mnie zabić za ruszanie jej włosów, aż się nie przełamie - wspomniałem.
- Nikt się nie bawił moimi włosami. I nikt mnie nie dotykał - chciałem już zadać pytanie "ale jak to?!" ale na czas przypomniałem sobie kim jest i jak wygląda.
Rzeczywiście, niektórych to może odstraszać. Tak bardzo im współczuję... bo chociaż Ypsilo mają większe szanse na przeżycie i swobodę poruszania się po zakażonym świecie, nigdy nie zaznają czegoś takiego, jak szczęście, czy jakiekolwiek pozytywne emocje, nie licząc zabawy z rozszarpywania innych czy podobnych do tego upodobań. Nigdy ich nikt nie przytuli, nie usłyszą miłego słowa, nie zostaną zaproszeni na śniadanie, nie porozmawiają szczerze z nikim. Nie mają z kim, są zdani na siebie. Tak bardzo im współczuje. Tak bardzo szkoda mi Daiki'ego. Jak mógłbym go pocieszyć, nie wygadując niczego... niemiłego? Teraz pewnie bym palnął "w końcu wyglądasz jak Poparzeniec", ale tego nie zrobiłem. Pierwszy raz od paru lat nie powiedziałem tego, co mi ślina przyniosła na język. Zamiast tego plotłem mu warkoczyki, na krótkich włosach.
- Nikt praktycznie by po mnie nie wrócił. Raczej zostawił. W końcu Poparzeńcy biorą mnie za swojego - dodał.
- Jak zauważyłeś, ja jestem inny - położyłem mu rękę na ramieniu. - I musisz się przyzwyczaić, bo mi nie przeszkadza to, kim jesteś. To po prostu niefortunny przypadek, że wypadło na ciebie. Spójrz na to z tej strony. Byłeś silniejszy od innych i nie dałeś się zabić chorobie, a to nie jest łatwa rzecz - patrzyłem mu prosto w oczy chcąc, aby doszło do niego każde moje słowo, kiedy na zewnątrz burza dalej szalała. - Tak więc mogę cię uznać nawet za wzór siły - powiedziałem i się uśmiechnąłem. Wróciłem do plecenia warkoczyków. - Chociaż nie, tylko jednej rzeczy się boję. Twojego amoku. Da się go jakoś okiełznać? Czy zapanowuje nad tobą kiedy zechcę? No i... jak zostałeś Ypsilo?

<Daiki?>

Od Daiki'ego - CD Luciusa


Zbudziły mnie pierwsze promienie wschodzącego słońca, wdzierające się przez szpary zadbanych rolet. Zamrugałem kilkakrotnie, próbując zrozumieć swoje obecne położenie. Nie pamiętałem dokładnie co się wydarzyło, musiałem chyba zasnąć z wycieńczenia.
Czarną lukę natychmiast wypełniły niejasne wspomnienia wraz z przeczytaniem krótkiego liściku od Luciusa. A jednak wrócił... i uratował mnie mimo moich protestów. Nie potrafiłem ukryć uśmiechu malującego się na mojej twarzy: pierwszy raz jakiś człowiek zyskał mój szacunek. Dopiero dźwigając się z łóżka bolesna rana na lewej nodze odezwała się z pełną mocą - syknąłem, czując jak wręcz pali żywym ogniem.
Starałem się to zignorować i szybko usiadłem przy stole, biorąc w dłoń krwistoczerwone jabłko, które brunet zostawił mi w razie, gdybym zgłodniał. Od lat nie jadłem ludzkiego jedzenia, nie pamiętałem nawet jego smaku: a teraz słodkie, żółte wnętrze owocu doprowadziło mnie do małej, wewnętrznej euforii. Zadziwiające jak wiele mogą znaczyć tak małe rzeczy. Właśnie brałem się za jedną z kromek chleba, gdy mój spokój przerwał zgrzyt zasuwki maleńkiego okienka umieszczonego w drzwiach mniej więcej na wysokości oczu. Sekundę później znajome, ciemnoszare tęczówki pojawiły się we wnętrzu małego prostokąta - na mój widok od razu jakoś tajemniczo zabłysły. Dostrzegłem w nich ulgę oraz radość, zarażające mnie dokładnie tymi samymi uczuciami. Wiedziałem, iż przy nim mogę czuć się bezpieczny.
- Wszystko w porządku? Żyjesz? - zapytał, chcąc zapewne upewnić się co do mojego ludzkiego stanu psychicznego.
- Tak, bez obaw. Możesz wejść. - zaraz po wypowiedzianych słowach klucz w zamku wydał z siebie charakterystyczne skrzypnięcie, a drzwi otworzyły się.
Pozwoliłem, by Lucius się zbliżył: kiedy znajdował się już na wyciągnięcie ręki, podniosłem się z krzesła i przytuliłem go.
Nie wiem jakie uczucia wtedy mną kierowały, lecz czułem wdzięczność za uratowanie życia: owy gest wydawał mi się najrozsądniejszą formą podziękowania, jako że byłem raczej słaby w wysławianiu się. Chłopak z tego całego zdziwienia odwzajemnił uścisk - odsuwając się od niego na odległość ramion udało mi się ujrzeć jak bardzo jest zaskoczony.
- Nie zapomnę ci tego. - wyznałem krótko, mając świadomość iż niewielu ludzi odważyłoby się ratować życie kogoś kto może ich zabić.
- To nic takiego... - zaśmiał się Rennges, w zakłopotaniu drapiąc się po głowie - Zresztą każdy zrobiłby to samo na moim miejscu.
- Uwierz mi, nie wszyscy.

[...]

- Chcesz jeszcze kawy? - zapytał Kage siedzący w kuchni przy stole tuż naprzeciwko mnie, w rękach trzymając makinetkę.
- Pewnie, dzięki. - odparłem, pozwalając nalać sobie do szklanki drugą porcję brązowego napoju - Za to ty jak zaraz nie przystopujesz to ci serce stanie. - zwróciłem się do Renngesa łapiącego się już szóstej filiżanki, którą właśnie przystawiał do ust.
- No co? Na coś trzeba umrzeć. - starał się zażartować.
Lulu nie dotrzymywała nam towarzystwa: zamiast tego zdecydowała się zjeść śniadanie samotnie, w salonie, ponieważ strach o własne życie okazał się silniejszy. Jednak dopóki ten cały Alex nie miał z tym problemu to nie zamierzałem ustępować nikomu wyznaczonego mi miejsca.
- Co teraz zamierzasz? - grabarz spojrzał zaciekawiony na moją spokojną twarz, a padające na nią promienie słoneczne jedynie bardziej eksponowały wszystkie niedoskonałości.
Całe szczęście, udało mi się jako tako doprowadzić ją do porządku nim wyszedłem do ludzi.
- Szczerze to nie mam pojęcia. Jednak wydaje mi się, że czas już na mnie. - westchnąłem, po czym wstałem od stołu - Nie mogę dłużej tutaj zostać, a droga do Esylum jest dosyć długa i niełatwa. Powinienem ruszać zanim przez ciemności zgubię drogę.
- Odprowadzę cię trochę! - głos niemal natychmiast zabrał brunet, unosząc rękę do góry niczym uczeń zgłaszając się na lekcji.
- Będziemy się tak odprowadzać bez końca? - nie mogłem powstrzymać śmiechu - Lepiej zostań i oszczędzaj nogi, bo mogą ci się jeszcze kiedyś przydać.
- Pierdolenie o Szopenie. - machnął niedbale ręką - Mogę nawet biec, o ile oczywiście nadążysz. - puścił mi oczko, ale po sekundzie dodał - Razem to zaczęliśmy, więc razem skończymy.
Podziwiałem tego człowieka: rzecz jasna nie przez fakt, iż był niesamowicie uparty. Wykazał się nie lada odwagą nie bojąc się zaglądnąć śmierci w oczy oraz zaryzykować powrót do samego centrum uniwersum, aby mnie ocalić.
Nie chcąc się dłużej spierać, przyjąłem jego propozycję. Przez chwilę nawet poczułem się lepiej na myśl o towarzystwie innym niż Poparzeńcy.


Tym razem postanowiliśmy być nieco ostrożniejsi: postanowiliśmy ominąć serce metropolii i obejść ją samym krańcem miasta. W pobliżu znajdowały się jedynie małe budynki, dawniej będące osiedlowymi kioskami. O wiele łatwiej było wypatrzyć w nich ruchy potencjalnego rucha ukazujące się przez rozbite okiennice. Szliśmy dosyć żwawym krokiem, oszczędzając siły na szaleńczy bieg, jeśli owy okaże się niezbędny do uratowania naszych tyłków. W trakcie podróży nie rozmawialiśmy zbyt wiele: pozwalając sobie na taką pobłażliwość usypialiśmy czujność, a ja nie miałem ochoty na obserwowanie jak Oparzeńcy rozszarpują ciało Luciusa. On rozglądał się po prawej, ja natomiast po lewej.
- Jest jakoś tak spokojnie... za cicho, nie uważasz? - przemyślenia chłopaka w końcu wyszły z jego głowy w postaci słów. W odpowiedzi tylko wzruszyłem ramionami.
- Być może o tej porze dnia popadają w jakąś hibernację. Na mnie coś takiego nie oddziaływuje, dlatego ciężko stwierdzić.
Niestety na nasze nieszczęście tajemnicza nieobecność Zarażonych okazała się być spowodowana olbrzymią burzą, które znane były ze swojego bezszelestnego nadejścia. Tak było również tym razem: czarne, ciężkie chmury całkowicie przysłoniły gazowego olbrzyma, a zimny wiatr przeszył moje ciało, wywołując bardzo nieprzyjemny dreszcz. Dreszcz niepokoju. Szósty zmysł ponownie zadziałał i wręcz krzyczał w mojej głowie, że natychmiast trzeba się ukryć.
- Za mną! - krzyknąłem w pożerającym głos wietrze i łapiąc Renngesa za rękę brutalnie pociągnąłem go w stronę zabudowań, przez co o mało się nie przewrócił.
Dobiegaliśmy już do jednego z budynków, gdy nagle na tle nieba rozbłysł oślepiający piorun, trafiając w ziemię wprost pod nogi: siła uderzenia odrzuciła nas na pewną odległość od siebie. Podnosząc się z ziemi ujrzałem Luciusa leżącego bezwładnie kilka metrów dalej, ogłuszonego hałasem oraz siłą wyładowania elektrycznego. Ignorując niebezpieczeństwo, złapałem go pod pachy i zacząłem jak najprędzej ciągnąć go do wnętrza większego budynku.
Na pierwszy rzut oka wydawało się, że nie znajdują się w nim żadni nieproszeni lokatorzy, dzięki czemu mogłem skupić się na na wpół przytomnym brunecie. Miał zamknięte oczy, ale oddychał głęboko i płynnie, przez to odetchnąłem z wyraźną ulgą. Jedyne co mogłem teraz zrobić to czuwać nad nim dopóki się nie obudzi: a jeśli burza nie ustąpi za parę godzin, będziemy zmuszeni tutaj nocować, wystawiając na przemian warty.

<Lucius?>

Od Luciusa - CD Daiki'ego

Już dawno nie czułem się poddenerwowany. Musiałem go uderzyć w twarz (a ja niby jestem oceanem spokoju). Nie po ryzykuje życie z raną w nodze, aby go tu zostawić.
- Ludzie powinni sobie pomagać, niezależnie z której są grupy - mruknąłem i zacząłem go podnosić z ziemi. Nawet nie próbował mi pomóc, czułem się, jakbym próbowała zataszczyć trupa.
- Zauważ, ze nie jestem człowiekiem - mówił tym samym zmęczonym głosem z zamkniętymi oczami. W końcu udało mi się go postawić do pionu, trzymając za ubrania. Stanąłem przed nim plecami.
- Jesteś, tylko chorym na Lecrimo - skuliłem się i wziąłem go na plecy. - Chyba, że się taki urodziłeś, ale w to ci nie uwierzę - dodałem łapiąc go za uda, żeby mi nie spadł. Chyba nie chciał współpracować.
- Co ty robisz? - zapytał zdziwiony. Czułem, jak podnosi głowę. Zacząłem iść przed siebie bardzo powoli. Może w tej chwili nie wydawał się tak ogromnie ciężki, ale noga zaczynała mnie piec.
- Jak to co? - mówiłem przez zaciśnięte zęby. W końcu przyspieszyłem do normalnego chodu. - Sam nie chcesz iść, to cię tam zaniosę. I bez dyskusji, bo jak zaczniesz mi się wiercić, to na pewno nas zeżrą Poparzeńcy. Bynajmniej mnie - to tylko niecałe dwa kilometry. Dam radę. Muszę... Plusem tego, że leżał na moich plecach było to, że maskował mój zapach. Co jakiś czas trafialiśmy na grupkę zarażonych, którzy tylko patrzyli w naszą stronę i uważnie wciągały zapach do nosa. Przeszedłem do biegu, kiedy zauważyłem kraniec miasta. Chciałem jak najszybciej się znaleźć na pustyni, gdyż tam były o wiele mniejsze szanse, na spotkanie wroga. Daiki się nawet nie ruszał, a jego oddech stał się płynniejszy. Musiał zasnąć, gdyż nawet się nie odezwał, kiedy mu kazałem mnie objąć rękoma. Przez to musiałem się jeszcze bardziej schylić, aby mi się nie ześlizgnął.
Co ja tak właściwie robię? Ratuje Ypsilo, który nie zawaha się mnie zabić, gdy zajdzie potrzeba. Przecież ryzykuje swoje życie i nie tylko. Jaką mam gwarancję, że amok nie owładnie go podczas snu? Albo nawet w tej chwili? Zanosząc go do Shanty, ludzie mogą mnie znienawidzić. W końcu kto normalny przyprowadza chorego na Lecrimo do obozu? Najwidoczniej nie należę do tych normalnych, ale co mam zrobić? Zostawić go? Przecież będę miał go na sumieniu. Po za tym muszę się odwdzięczyć za dwie rzeczy: pomoc w odnalezieniu drogi i skrycie się pod jego zapachem przed Poparzeńcami. Tylko jak ja się wytłumaczę przed Alex'em? Gdyby nie zmęczenie, pewnie ogarnęłaby mnie panika.
Zamiast po piętnastu minutach, dotarłem do Shanty dobrą godzinę później. Noga dała się porządnie we znaki i w połowie drogi musiałem odpocząć. Daiki spał w najlepsze. Raz przeszło mi przez głowę, że zemdlał przez utratę krwi, ale ona już dawno skrzepła. Wniosłem go na statek i od razu przywitałem się z wystraszonymi i jednocześnie zdenerwowanymi spojrzeniami. Po chwili obok mnie stanął Dolar.
- Co ty masz na plecach? - zapytał zdziwiony.
- Pomóż mi go zanieść do Lilyany - wydusiłem z siebie. Zdjąłem Ypsilo z pleców, a Kage od razu go wziął na swoje plecy. Wyprostowałem się i odetchnąłem z ulgą. Zacząłem iść powoli za przyjacielem, aż nie dotarliśmy do laboratorium dziewczyny. Ona widząc nas, od razu krzyknęła, żebyśmy zabrali to coś.
- Lulu, to Ypsilo. Ma rozerwaną nogę. Pomóż mu - od razu usiadłem na wolnym krześle czując, jak plecy odmawiają mi posłuszeństwa. I chyba nie tylko one, ale i całe ciało.
- Za żadne skarby! Nie jestem odporna! Zarażę się! - zaczęła lamentować, a Kage położył go na ziemi.
- Też bym go nie dotknął - mruknął kolega pod nosem.
- Przestańcie. Gdyby nie on, utkwiłbym w Esylum, a potem Poparzeńcy by mnie zjedli. Jestem mu coś winien.
- Co ty robiłeś w Esylum?
- Zgubiłem się... - mruknąłem. - Lulu, proszę, pomóż mu - dziewczyna mierzyła mnie morderczym spojrzeniem, aż w końcu nałożyłam kitel i białe rękawiczki.
- Jeśli się zarażę to wiec, że ty będziesz moją pierwszą ofiarą - ostrzegła i wzięła się do działania.
- Też cię kocham - uśmiechnąłem się. Kage usiadł obok mnie i zaczął o wszystko wypytywać. Opowiedziałem mu wszystko od początku, pomijając fakt, że Daiki chciał mnie zabić. Wymyśliłem, że pierwszy się wydostałem, a chłopak musiał na mnie czekać, bo nie było innego wyjścia, jak pójść po linę. Po chwili drzwi otworzyły się gwałtownie, a do środka wszedł Alex.
- Co on tu robi? - wskazał na Ypsilo. - Zabierzcie go stąd natychmiast! - wstałem i od razu się skrzywiłem z bólu. Natychmiast zacząłem tłumaczyć mu zaistniałą sytuację.
- A co potem z nim zrobisz? - zaproponowałem, że zamknę go na klucz w swoim pokoju, a sam pójdę spać do Kage. Lider przez chwilę stał patrząc to na mnie, to na przyjaciela z tyłu i na leżące na ziemi Ypsilo.
- Ale jutro musi stąd zniknąć - wyszedł trzaskając drzwiami. Odetchnąłem z ulgą i wróciłem na krzesło.
- Jak ci idzie?
- Ohyda... - usłyszałem w jej głosie obrzydzenie. - Skóra mu odchodzi! - wręcz zapiszczała, kiedy wyjmowała z rany małe kawałki szkła. - Zrzygam się...
Daiki nawet się nie obudził. Lilyana zabandażowała mu nogę i ją pozszywała, aby skóra nie odchodziła. Kage był bardziej tolerancyjny (i tak samo jak ja odporny) dlatego bez żadnego "ale" wziął Ypsilo na plecy i zaniósł go do mojego pokoju. Położyliśmy go na materac, a ja wziąłem parę ubrań, aby mieć w czym spać o Dolara. Przed wyjściem napisałem jeszcze kartkę dla Daiki'ego i położyłem ją przy materacu.

"Jak coś, jesteś w moim pokoju. Drzwi są zamknięte na klucz, gdyby w nocy ogarnął cię amok. Z jadalni zwinąłem trochę chleba i owoców, leżą na stole, jakbyś był głodny. Jak wstanę, przyjdę po ciebie."

<Daiki?>